Nowości!
Za mną wyjątkowo długi pobyt u rodziców, którzy całe szczęście mieszkają w pięknym miejscu daleko od dużych siedlisk, co wiąże się ze słabym połączeniem internetowym. Stąd zaniedbanie blogowe.
Tymczasem trochę się działo. Przed świętami kończyłam tylko skarpetki, o których pisałam wcześniej. Zdjęcie na nodze niestety robione w świetle lampy w kuchni w ostatni wieczór przed wyjazdem do Poznania. Mama bardzo szybko zaanektowała także tę parę skarpetek, więc to był ostatni moment na fotografie.
Udało mi się nawet uniknąć za ciasnego wykończenia, bo dodawałam oczko co trzy w ostatnim rządku. Mama jest bardzo zadowolona, tak bardzo, że nawet ich nie nosi :D. Ale skoro już piszę o skarpetkach, to pochwalę się imieninowymi:
Trochę ażurowe i choć wełniane, sporo cieńsze. Mam jeszcze dwa motki tej włóczki, całe szczęście świetnie nadaje się na skarpetki, bo tak już mnie denerwowała, że pewnie nic by z nich nie powstało, tylko zniszczyłabym ją ciągłym pruciem większych projektów. Może uda mi się zatrzymać z jedną parę dla siebie.
W końcu zaczęłam coś większego na drutach. Zebrałam się w sobie i wybrałam po druty na żyłce. Nie dokonało się to w Poznaniu (kocham się po nim poruszać, jestem fanką mpk i spacerów, ale mimo wszystko wybrać się gdzieś poza godzinami szczytu, wymaga trochę ekwilibrystyki dla mnie i sporo chęci, których zazwyczaj brak, w tych rzadkich chwilach, gdy ma się czas). Wybrałam się do mojej ulubionej pasmanterii, w Grudziądzu, na ulicy, przy której już dawno nie mieszkam ani ja, ani moi rodzice. Pan Rysiu sprzedawał mi do tej pory tylko drobiazgi na prace ręczne i jakieś tam ruchomości domowe, które kupuje się w takich sklepach na rogu. Tymczasem okazało się, że ma spory wybór włóczek (pamiętam z dzieciństwa te półki obładowane kolorowymi motkami) i zawsze pełne pudła drutów wszelkich typów i rozmiarów. Tam odkryłam Opus Polo Natura - wytworzyłam z tego masę rzeczy zimą, miło wełniane i fajnie akrylowo się pierze, bardzo kompromisowa włóczka. Kupowanie u pana z Pasmanterii na Rogu jest samą przyjemnością dla mnie. Uwielbiam szybkie, konkretne zakupy - ja mówię, czego bym sobie życzyła, sprzedawca przedstawia mi jakiś mały zbiór potencjalnych nabytków, ja wybieram, płacę i wychodzę. W Poznaniu nie mam dobrych doświadczeń. Albo niczego nie ma (nigdy nie jestem przekonana, że na pewno. Pytam o dosyć ogólne rzeczy, np. gruba włóczka z dużą zawartością wełny w jakimś szaroniebieskim odcieniu i nigdy ich nie ma, to jest niesamowite), albo przerażona tym, że w ogóle ośmieliłam się fatygować panią jakimiś tam zakupami, wpadam w osłupienie, jak ciekawie można zinterpretować dużą zawartość wełny.
To była dosyć duża dygresja :D. W każdym razie - kupiłam świetne druty na żyłce. Bambusowe, więc lekkie, żyłka miękka, ładnie się układa. Naprawdę robi różnicę, potwierdzam powszechne przekonanie o tym, że robienie na żyłce jest wygodne, opanowywalne i torebkoprzechowywalne. Zaczęłam robię tunikę, która ma wyglądać tak:
Obawiam się, że nabrałam za dużo oczek (zaczynam od dołu), ale myślę, że nie będzie to specjalny problem, najwyżej będzie trochę szersza niż w mojej wyobraźni. Ażur skończony, dobrałam sobie wzór
Swan Shawl. Niestety nie widać go za dobrze w bawełnie, z której ma powstać tunika (Medusa Lux), ale tak myślę, że prasowanie coś da. Trochę zdjęć, jak to teraz wygląda:
Oby to wywinięcie zniknęło po wykończeniu szydełkiem.
Sesja niebawem, więc pewnie sporo będę robić na drutach :D. Zwłaszcza, że już wybrałam wzory na chusty dla trzech dosyć istotnych kobiet.
Haruni dla mamy B.,
Fiore Rosa dla dziewczyny stryja, która jak się okazuje jest oczywiście robiącą na drutach rodowitą Angielką i obiecała mi książkę o robieniu tradycyjnych swetrów aran i
Juneberry dla mojej mamy na jej wyjątkowo jubileuszowe urodziny (wygląda na niesamowicie trudny, boję się, że polegnę, ale ten wzór pasuje do mamy wyjątkowo, do końca listopada jeszcze masa czasu, więc nie zamierzam rezygnować).
Już całkiem na koniec - robienie na drutach w plenerze jest niesamowicie przyjemne. W Poznaniu z braku ogrodowego hamaka i swobody, jaką daje prywatny kawałek zieleni, chyba się nie zdecyduję, ale szczerze polecam. Z książką o odpowiednio ciężkich okładkach, by się nie zamykała sama, to po prostu wymarzony sposób spędzania leniwego popołudnia na świeżym powietrzu :).